Bo na Święta trzeba sobie pomagać! Ot co! -zawołał Tuli-Pyszczek i sypnął szczodrze kawałkami ciastek w korytarzu.
Tuli-Pyszczki z zapartym tchem czekały na Tatę Chłopca. No może nie tak dosłownie, w końcu trochę go nie było. No, ale jak już wrócił, to przyniósł najfajniejszą rzecz, jaka może się zdarzyć o tej porze roku. Choinka. Prawdziwa. Pachnąca. Wyzwalająca w Tuli-Pyszczkach ich dziką naturę.
Od razu rozmarzają się i wyobrażają sobie, jak biegną przez polanę w stronę zachodzącego słońca. Lub jak kopią norkę w brudnej mokrej ziemi i wyścielają ją liśćmi oraz mchem. Albo jak szukają jedzenia, robią sekretne zapasy. Tuli-Pyszczkom pasowała by taka mroźna wolność. Oczywiście, że dały by sobie radę. Wcale nie potrzebują szafki z ciastkami i kocyków. Przecież są tam różne jadalne rzeczy. Gdzieś tam.
No, ale przecież nie zrobią tego Chłopcu. Na pewno bardzo by to przeżył. Dlatego niejako zmuszone przez los, mogą po cichutku, gdy nikt nie patrzy, odetchnąć z ulgą i wygrzać dupinki przy kaloryferze, zagryzając upolowane z kuchni smakołyki.
Tuli-Pyszczki są cierpliwe. Spokojnie poczekają, aż Tata Chłopca upora się ze stojakiem i wciągnie odkurzaczem opadłe szpilki. W końcu mają zapasy na "nudne chwile". Zanim jednak choinkę zamocowano i spionizowano ciastka się skończyły, dlatego gdy Tata poszedł do piwnicy po ozdoby, zaczęły nerwowo wylizywać łapki, licząc na ślady okruszków przylepione do futerka. Kiedy wrócił, łapki oczyszczone zostały nawet z ciastkowego zapachu.
Wór z ozdobami zawsze frapował Tuli-Pyszczki. Wszystko posegregowane w pudełeczkach, przedzielone przegródkami lub zabezpieczone miękką wyściółką, taką idealną na gniazdko. Wszystko się błyszczy, migocze i szeleści. Pachnie siankiem. Żyć, nie umierać.